Rozmowa z Anną Zahorską-Kutermankiewicz
Kiedy objęła pani kierownictwo kina Staromiejskiego?
Dokładnie nie powiem, ale to był początek lat 70. Przyszłam z Wojewódzkiego Zarządu Kin, gdzie zajmowałam się upowszechnianiem kultury filmowej.
Przyszła pani sprawdzić w praktyce, jak to się robi?
Staromiejskie podlegało Wojewódzkiemu Zarządowi Kin jak kilkadziesiąt czy kilkaset innych kin z terenu pięciu ówczesnych województw. Dostałam przeniesienie, by rozwinąć tutaj wzorcową placówkę studyjną.
I jak poszło?
Z dystansu oceniając – średnio. Wtedy byłam zadowolona, ale były problemy, które podcinały skrzydła. Zwłaszcza finansowe. Bo upowszechnianie kultury jest bardzo kosztowne, więc nie na wszystkie plany i marzenia było mnie stać, ale sporo aktorów, reżyserów przewinęło się przez to kino przy okazji spotkań po projekcjach filmów.
Jak sobie pani wyobrażała to wzorcowe kino studyjne?
Po pierwsze ambitny program. Niekoniecznie niekomercyjny, bo nie wykluczałam takich pozycji. Po drugie możliwość wzbogacenia projekcji o spotkania z twórcami. Do projekcji dołączane były prelekcje odtwarzane z taśmy magnetofonowej.
Marzyłam, by w kinie Staromiejskim powstało muzeum filmowe. I chyba to marzenie sprowadziło mnie do tego budynku, ponieważ miałam kontakt z jego właścicielami, więc trochę byłam zarażona ich wspomnieniami. Chciałam, by coś fajnego na nich wyrosło. Ale to się nie udało, ponieważ zabrakło pieniędzy. Poczułam zazdrość, gdy po jakimś czasie usłyszałam, że takie muzeum zostało otwarte w Łodzi.
Zatem jak pani sobie wyobrażała to muzeum?
Historia osób tu pracujących, elementy techniki, czyli zbiory projektorów, starych taśm... Nie odpowiem dokładnie, bo to był drugi etap moich planów, do którego już nie doszło.
Kto był pani sojusznikiem w tej inicjatywie?
Dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Kin, Rościsław Krzyżanowski, pierwszy mnie poparł. Potem wydział kultury miasta i Ministerstwo Kultury. To były trzy czwarte. Bardzo szczęśliwa wróciłam z wizyty w ministerstwie z informacją, że oni też się dołożą. Jednej czwartej funduszy mi zabrakło, ale też liczyłam się z tym, że to wszystko może okazać się bardziej kosztowne, niż zakładałam. Już nawet nie pamiętam, kto wtedy zawiódł.
Wspomniała pani, że miała kontakt z właścicielami.
Pan Mieczysław Makowski był moim przełożonym w Wojewódzkim Zarządzie Kin. I być może swoimi opowieściami zaraził mnie miłością do Staromiejskiego. Chyba dzięki niemu tak polubiłam to miejsce i chciałam o nie zadbać, choć nie przypominam sobie, żeby on sam się w to angażował. Krzyżanowski mnie wspierał, Makowski nie wykazywał zainteresowania.
Byłaby to pionierska inicjatywa w Polsce.
Zważywszy, że na przełomie lat 60. i 70. ten nasz lubelski Wojewódzki Zarząd Kin wypromowałam na pierwsze miejsce w kraju w zakresie upowszechniania kultury filmowej, prasa nawet o tym pisała, to dla mnie było normalne, że trzeba wymyślać nowe rzeczy i iść do przodu.
Proszę opowiedzieć o prozie życia kierowniczki kina.
Bywało ciekawie, bywało zwyczajnie. Wybierałam filmy, planowałam repertuar. Rano coś dla dzieci, zwłaszcza w dni świąteczne, później dla młodzieży, wieczorem dla dorosłych. Kino pracowało na pełnych obrotach mniej więcej od 10:00 do 22:00. Nie narzekałam, frekwencja była bardzo dobra, kino miało dobrą renomę, ale dla mnie to było za mało.
A jak wspomina pani swój zespół?
To był zgrany zespół. Nie przypomniam sobie zatargów. Bywały małe kłopoty z kinooperatorami, ale to chyba jak w każdym kinie. Sympatycznie tu się pracowało. Z pełnym zrozumieniem, przestrzeganiem przepisów, nie przypominam sobie żadnych złych zdarzeń, jakie bywały w kinach.
A publiczność dokazywała?
Publiczność raczej z zainteresowaniem patrzyła w ekran.
Kto zatem odwiedzał kino, kogo pani zapraszała?
Poza jednym spotkaniem, które utkwiło mi w pamięci bardzo głęboko, po tylu latach już nie pamiętam. To było spotkanie z panią Hanną Skarżanką, wspaniałą aktorką o pięknym, nietypowym głosie. Ale to pamiętam bardziej w wymiarze emocjonalnym. Miała pewien dystans do sztuki, do siebie w tej sztuce, wspaniała kobieta.
Przyjeżdżali i krytycy filmowi, i aktorzy, i reżyserzy, ale niestety wtedy nie myślało się o tym, żeby to wszystko dokumentować.
Została tu pani do końca funkcjonowania kina?
Nie, to były dwa lub trzy lata. Wyprowadziłam się stąd trochę wcześniej, kino jeszcze potem działało.
A czy wśród widzów był sentyment związany z tym miejscem? Czy pamiętali Rialto?
Jeszcze ja przychodziłam do Rialto, zwłaszcza na zakazane dla małolatów filmy francuskie. Myślę, że to kino miało swoją widownię, tak mi się przynajmniej wydawało. Choć to była przecież nieciekawa dzielnica wtedy, niezbyt kojarząca się z kulturą.
Pamiętam, że zawsze mogliśmy liczyć na wyższą frekwencję, gdy anonsowaliśmy właśnie jakieś spotkanie towarzyszące projekcji. Ludzie czekali na takie wydarzenia. W tym sensie mogę powiedzieć, że Staromiejskie miało swoją widownię. Piękny obiekt, miła załoga – to przyciągało publiczność.
Ten obiekt był wtedy piękny?
Pachniało tu zabytkiem. Ale to było inne kino niż obskurne Wyzwolenie czy jeszcze bardziej paskudny Robotnik, i zupełnie inne niż quasinowoczesny Kosmos, nieprzytulny, niesympatyczny. A tu było takie stare ciepełko. Choć oczywiście była to trochę ruina.
W jakim kolorze były fotele, które znamy tylko z czarno-białych zdjęć?
Bordowe. Wydaje mi się, że to była jakaś aksamitna tkanina, nie ryps i na pewno nie żaden skaj. Fotele były na parterze i na balkonie, w lożach. Na tak zwaną jaskółkę czy galerkę, gdzie mieścił się gabinet kierownika, widzom nie było wolno wchodzić, mimo że wzdłuż balustrady stały dwie ławki.
A przypomina pani sobie powody, dlaczego Staromiejskie zamknięto?
Z tego, co słyszałam, chodziło o względy bezpieczeństwa. Budynek był w bardzo złym stanie technicznym. Potem były przepychanki, czy ma iść do rozbiórki czy do remontu. To była dość długa batalia i myślę, że to właściciele wybronili ten obiekt.
Wrócę do tego niespełnionego marzenia stworzenia tu muzeum. Jeszcze w XIX wieku ówczesna właścicielka Julia Makowska chciała tu stworzyć muzeum teatralne. Pani mówi o muzeum filmowym. A my spotkaliśmy się w czasie intensywnych prac nad wystawą o historii tego budynku.
Jestem szczęśliwa, że ta ekspozycja tu powstaje. To trochę spełnienie moich dawnych marzeń. Cieszą mnie te zmiany architektoniczne, ta przebudowa, powiększenie przestrzeni. My nie mieliśmy dostępu do piwnic. Były parter z kasą i salą, balkon z lożami i ten mój gabinecik na drugim piętrze, to wszystko. I jeszcze kabina projekcyjna. Kinooperatorzy mieli wejście z zewnątrz, od ulicy Dominikańskiej, osobne drzwi. Robiłam podchody pod dalsze pomieszczenia, te za ekranem, które według słów pana Makowskiego też należały do teatru, ale one nie były dostępne, były jakoś wydzielone.
Mam wrażenie, że muzeum to była zbyt śmiała wizja na tamte czasy.
Z pięćdziesięcioletniego dystansu mam poczucie, że na niepowodzenie tego pomysłu miała wpływ mentalność regionu. Tak bym to najkrócej, najdelikatniej nazwała. To nie była ta filmowa Łódź, to nie była oczywiście Warszawa, to nie był Kraków. Wtedy to był zapyziały, rolniczy Lublin. Tak to dzisiaj widzę. Dla samej idei lepsza była oczywiście lokalizacja w Łodzi. Dzisiaj może byłoby inaczej, ale wtedy na pewno lepsza.
Powstająca wystawa połączy wątki teatralne, filmowe i rodzinne. I zostanie tu na lata. A jak pani wspomina czas spędzony w Staromiejskim?
Bez euforii, ale z sentymentem. To był taki trochę skok w bok, bo wyszłam z głównego nurtu, w którym byłam, pracując w Wojewódzkim Zarządzie Kin, ale było warto.
Rozmawiał 16 czerwca 2021 roku i zredagował Maciej Gil