W roku 1969 miałam 16 lat i kolega zaprosił mnie do kina Staromiejskiego na włoski film „Zakochana wiedźma”. Na późne seanse młodzieży nie wpuszczano, a film był od 18 lat i zaczynał się o 20:00. Kino znajdowało się w obecnym Teatrze Starym.
Kameralna niewielka sala z półokrągłymi balkonami i metalowymi filarami zachwycała.
Ulica Jezuicka była ciemna i nawet trochę niebezpieczna, jak całe Stare Miasto w PRL-u.
Przed kinem, oświetlonym zimnym światłem jedynej lampy nad wejściem, tłum ludzi i „koniki”, którzy dość natarczywie proponowali bilety za dwu- lub trzykrotną cenę.
Wewnątrz jeszcze większy tłok. Bileterka skrupulatnie sprawdzała bilety i legitymowała wchodzących. Mnie o legitymację nie poprosiła, natomiast zażądała jej od mojego kolegi i on do kina nie został wpuszczony. Siedziałam w ciemnej sali i czekałam nie wiem na co – na rozpoczęcie filmu czy na chłopca, który przecież zapłacił za nasze bilety.
Nagle ktoś usiadł obok mnie. To był Andrzej. Jak udało ci się wejść? – zapytałam. Okazało się, że mój sprytny i zaradny kolega podszedł do żołnierza i pożyczył od niego książeczkę wojskową. Pokazał ją bileterce i wszedł do kina.
Nasza pierwsza randka rozpoczęła dalsze spotkania, ale już nie w kinie.
Teraz, gdy oglądam filmy i spektakle, lub jestem na wtorkowych spotkaniach w Teatrze Starym, myślę o naszej niefortunnej randce, która skończyła się dobrze, bo przecież razem obejrzeliśmy film do końca. Myślę też o tamtych latach w ubogiej, szarej i, wydawałoby się, beznadziejnej Polsce, gdy pod kinami – Kosmosem, Wyzwoleniem, Staromiejskim, Robotnikiem, Koziołkiem, Kryształem, Grunwaldem, Oazą czy Grażyną – stały długie kolejki kinomanów i nie każdemu udawało się kupić bilet na amerykański film.
Tych kin już nie ma, ale przecież istnieją wspomnienia naszego pokolenia.
Dobrze, że dziś można oglądać filmy w sali Teatru Starego, odnowionej i piękniejszej niż kiedyś.
Anna Witkowska