Rozmowa z Danutą Połoncarz
Co panią łączyło z kinem Staromiejskim?
Pracowałam jako kierownik kina Staromiejskiego od końca lat 60., ale nie pamiętam dokładnie, czy to było od 1968, czy może od 1967 roku. Wcześniej prowadziłam kino w Chatce Żaka. W Staromiejskim był pan Pasternak, który przeszedł do kina Robotnik. Mnie dyrektor Wojewódzkiego Zarządu Kin Rościsław Krzyżanowski, wspaniały człowiek, przedwojenny nauczyciel, lubił przenosić tam, gdzie trzeba było ratować kino. Kilka lat tu pracowałam, ale też już nie pamiętam, jak długo.
Jakie to było wówczas kino?
Tu była nieciekawa publiczność. Ta okoliczna. Zdarzało się, że jak ludzie wychodzili z kina, to w tym tłoku kogoś tam oskubali. Pamiętam takiego jednego, mieszkał gdzieś w pobliżu. Przyszedł na film i nie wiedział, że już się nie rozrabia na widowni. To był film studyjny, więc przed seansem była prelekcja. Pan Stępniak mówił, a tamten cały szas wchodził w słowo, przeszkadzał. Bileterki dały mi znać, wezwałam milicję, przyjechali, wylegitymowali tego pana i okazało się, że on niedawno skończył odsiadywać jakiś wyrok. Przyszedł do kina i nie wiedział, że się pozmieniało. Powiedziałam mu, żeby przekazał kolegom, że teraz są już inne porządki. Że przychodzi się oglądać filmy, a nie na rozróbę. I chyba to poskutkowało, bo później już miałam spokój.
A sam budynek?
Ten budynek był obsurny, odrapany. Miałam pomysły, co trzeba zrobić, co poprawić, więc zgłosiłam się do dyrektora Krzyżanowskiego. On przysłał ludzi z działu inwestycji i przyznali mi rację. Wydaje mi się, że wtedy odmalowali front budynku. A na rogu zawisł ten piękny szyld, bardzo ładny jak na tamte czasy. Powiedziałabym, że ładniejszy niż całe kino. Od razu inaczej to wyglądało. W środku też trochę oświeżyliśmy, ale na nic więcej pieniędzy nie było. A przecież estetyka jest ważna, ludzie wolą przychodzić do miejsc ładnych, czystych.
Proszę nas oprowadzić po kinie Staromiejskim z tamtych czasów.
Do kina prowadziło jedno wejście. Obok drzwi wisiała gablota, gdzie wieszaliśmy plakaty i fotosy. To była nasza najważniejsza reklama. Wchodziło się, była poczekalnia z kasą i od razu wejście na salę, na parter. I z obu stron schody na balkon, na loże. Na parterze też była taka pakamera, pokoik dla bileterów, gdzie mogli zostawić rzeczy, zjeść coś, napić się herbaty, chociaż w kinie nigdy nie było zimno, bo było centralne ogrzewanie. Palacz rozpalał przed południem i gdy przychodzili widzowie, już było ciepło. Kasa była malutka. Wejście do niej było od tyłu, więc najpierw trzeba było wejść po schodach na balkon, a stamtąd innymi schodami zejść do kasy.
Wejdźmy do sali kinowej.
Fotele były tylko do kolumn, dalej już nie, bo widzowie nie widzieliby ekranu. Za moich czasów były krzesełka drewniane, skrzypiące. Podłoga też była drewniana. Scena była mniejsza niż teraz. Nie było tu występów. Pamiętam tylko jeden konkurs, organizowany z Biurem Wystaw Artystycznych. Na scenie wręczaliśmy nagrody, mam zdjęcie.
Na ekranie były maskownice z czarnego pluszu, żeby można było wyświetlać filmy w różnych formatach: i wąskie, standardowe, i panoramiczne. Tymi maskownicami regulowało się wielkość ekranu. Jak się je za bardzo rozsuneło, to widać było wykończenie ekranu. A za ekranem było gruzowisko, bo ten budynek się walił. Za moich czasów trochę go podremontowali, żeby było bezpiecznie.
Podłoga na parterze była równa, bez spadku, dlatego loże na balkonie cieszyły się dużym powodzeniem, bo widoczność była dobra. Lóż było dziesięć, najlepsze były te środkowe, numery 4 i 5. Na miejsca w rzędach najbliżej ekranu były tańsze bilety.
Z widowni wychodziło się na Dominikańską. Było dwoje drzwi wyjściowych. A z balkonu schodami na to podwórko, korytarzyk taki z lewej strony budynku, i stamtąd na Jezuicką. Na tym podwórku były też kotłownia i toalety.
Wiemy o kasie, o pokoiku dla bileterów, a gdzie pani urzędowała?
Mój pokoik i kabina projekcyjna były na drugim piętrze. Tam, na galerię, nie wpuszczaliśmy widzów, były nieczynne, mimo że było tam trochę krzesełek, po bokach. Do kabiny wchodziło się przez drzwi od strony Dominikańskiej wąskimi schodami wysoko na samą górę. Kinooperatorzy musieli filmy tam wnosić, ciężko im było. Ja tam raczej nie chodziłam. Ale z mojego pokoiku słyszałam, jak coś nie tak było w kabinie. Wtedy otwierałam drzwi i już widziałam ekran, i mogłam interweniować.
Proszę opowiedzieć o życiu codziennym pracowników kina.
Zwykle przychodziliśmy do pracy półtorej godziny przed pierwszym seasnem, bo kasę otwieraliśmy godzinę przed. Nie było potrzeby wcześniej, bo tu było mało miejsc, więc sprzedaż szła szybko. Była kasjerka i dwóch bileterów. Jeśli trzeba było zastąpić kasjerkę, to bileter siadał. Czasem, gdy była duża kolejka, pomagałam kasjerce. Przecież to wszystko było robione ręcznie. Ona wypisywała bilety, a ja przyjmowałam pieniądze, żeby sprawnie rozładować tłum. W kabinie pracowało trzech kinooperatorów, dwóch na zmianie. Mieliśmy grafik pracy, ale to była pestka przy takim małym zespole. Mało nas było, ale to był super zespół.
Na kinooperatorów oczywiście trzeba było uważać. Trzeba było mieć oko na kabinę. Bo oni tam siedzieli, filmy puszczali, a w międzyczasie jakieś piwko czy coś. I to we wszystkich kinach tak było. Ale to byli fajni faceci. Znali się na swojej pracy, zawsze umieli sobie poradzić. Nawet mój brat tu wyświetlał filmy, ale krótko, bo gdy tu przyszłam, to przenieśli go do innego kina – pracownik nie mógł podlegać pod kierowniczkę siostrę.
Jeden kłopot sobie przypominam. Sprzątaczka mieszkała naprzeciwko kina. Zdarzało się, że nie posprzątała sali raz, drugi. Bileterzy musieli za nią sprzątać. Ale gdy nie dostała premii, to zaczęła się przykładać. Tylko powiedziała personelowi – niech kierowniczka uważa! A oni mi to przekazali, w trosce o mnie. A przecież to była Starówka, ciemne uliczki, nie pamiętam, czy już latarnia koło kina wisiała. Wezwałam ją i powiedziałam, że teraz to niech ona uważa, bo jak mi coś złego spotka w drodze z pracy czy do pracy, to będzie na nią, bo są świadkowie. To jedyna taka nieprzyjemna sytuacja.
Jak to było z tą latarnią?
Pisałam pisma do zakładu energetycznego, nie odpowiadali, dzwoniłam. Bo ja sama się bałam po ciemku wracać. A tu naprawdę było ciemno, żadnych latarni dookoła. Jak ludzie wychodzili z kina, to był tłum, bezpiecznie, wszyscy szli do bramy Trynitarskiej i na plac Katedralny, bo tam był przystanek, ale ja zwykle wychodziłam ostatnia, był strach. No więc walczyłam o to oświetlenie i się udało, po jakimś czasie pojawiła się pierwsza latarnia na Trynitarskiej. Wtedy Trynitarskiej, dzisiaj Jezuickiej.
To miejsce z piękną historią – czy była wam znana?
Wiedzieliśmy, że tu było kino Rialto, że wcześniej był teatr, że pan Makowski był właścicielem, i że miał dużo różnych pamiątek, materiałów. Pamiętam, że się o tym mówiło, ale szczegółów już nie. Wiem, że kiedy ja prowadziłam kino, to ono wciąż należało do Makowskich. Podobnie jak w przypadku kina Robotnik, wcześniej Venus, były nieuregulowane sprawy własności. A pan Mieczysław Makowski, syn właściciela, był kierownikiem działu rozpowszechniania w Wojewódzkim Zarządzie Kin, więc my, kierownicy, mu podlegaliśmy. Bardzo kulturalny pan. Interesował się kinem, jeździł na festiwale. Czasami opowiadał o swojej rodzinie i naszym kinie.
Jakie miejsce zajmowało Staromiejskie na lubelskiej mapie kin?
To było kino trzeciej kategorii, jak na przykład Ratusz czy kino przy komendzie milicji. Ja chciałam, żeby było trochę inaczej. Udało się zrobić te małe remonty. Organizowałam dni studyjne, więc pojawiła się inna publiczność, taka bardziej znająca się na filmie, wiedząca, co chce oglądać. Więc ono trochę poszło w górę w tej hierarchii kin.
Który dzień był studyjny, ile i jakie filmy wtedy pani pokazywała?
Filmy zamawiałam z Warszawy, z archiwum. Trzeba było śledzić, co zostało kupione do kin, co już wchodziło. W tamtych czasach to nie było takie łatwe jak dzisiaj. Ale były informacje w prasie filmowej, były katalogi z festiwali, więc miałam rozeznanie. Wtedy widzowie byli przyzwyczajeni, że przed głównym filmem była kronika i film krótkometrażowy. Dzisiaj pewnie byliby zdziwieni, albo znudzeni. Ja starałam się, żeby ten krótki film pasował do długiego.
Jak duży wpływ miała pani na repertuar?
Głównie decydowali o tym w Wojewódzkim Zarządzie Kin. Niektórych filmów mi nie dawali, bo szły do kin wyższej kategorii. Ale kiedy zrobiłam te dni studyjne, to mogłam wybierać spośród filmów, których tym lepszym kinom nie opłacało się wyświetlać. I bardzo szybko wypracowałam sobie publiczność, która przychodziła na te filmy. Tak jak i na bajki dla dzieci. Dużo ich pokazywałam, w niedzielę, bo w sobotę przecież ludzie pracowali. Inne kina jakoś nie bardzo interesowały się dziećmi. Takich filmów było w sumie mało, głównie radzieckie, ale często dobre, więc na każdą niedzielę coś wybierałam. I kino było pełne! Kolejka do bramy Trynitarskiej sięgała i najczęściej nie wszyscy się dostali.
Trzeba było znać filmy, znać swoich widzów, orientować się. Więc kino miało powodzenie, tylko trzeba było o to zadbać. I lubić to, co się robi. Praca w kulturze tego wymaga. Zaangażowania, zamiłowania. I wtedy są efekty.
Czyli filmy studyjne i bajki miały publiczność. A codzienny repertuar?
Nie za bardzo. Chyba że to były jakieś komercyjne przeboje. Mieliśmy trzecią kategorię, więc dostawialiśmy filmy po tym, jak inne kina już je zagrały: Kosmos, Wyzwolenie, Robotnik i dopiero my. To się nazywało zgrywanie filmów. Czasami naprawdę nie było już sensu ich zamawiać. Lepsze były te studyjne, bo je mało kto grał. I wtedy przychodzili widzowie interesujący się kinem, a nie przypadkowa publiczność.
Wspomniała pani o prelekcjach przed filmami studyjnymi. A jakieś elementy edukacji filmowej tu pani wprowadziła?
Wtedy jeszcze się tym nie zajmowałam. Zresztą wtedy w ogóle się o tym nie mówiło. Poza porankami nie było innych pomysłów.
Pamięta pani ceny biletów?
Niestety nie.
A ile się zarabiało?
Pobory były marne. Nie wiem, kto o tym decydował, czy tu lokalnie, czy gdzieś w ministerstwie, ale zarabiało się niedużo. I tu, i w sumie wszędzie. Do kina nie szło się pracować dla pieniędzy. To trzeba było lubić. W całym lubelskim Zarządzie Kin tylko ja i kierownik kina w Zamościu mieliśmy wyższe wykształcenie, więc dostawaliśmy dodatek 100 zł.
Przypomni pani osoby, z którymi tu pracowała?
Józef Wasil – starszy bileter, Janina Górska – bileterka, Barbara Witkowska – kasjerka, Czesław Gajewski – główny kinooperator, Bronisław Kowalczuk albo Kowalczyk – kinooperator, Jerzy Pogoda – kinooperator, mój wspomniany brat. Tylu sobie przypominam.
Mam zdjęcie, stoimi przed kinem z pracownikami. Pamiętam, że zrobił je jakiś widz, to było w Wielkanoc, bo przecież pracowało się w świątek, piątek. I jakimś cudem ono potem trafiło do mnie. Wtedy nie zbierało się takich pamiątek, nie myślało się o tym.
A jakie były pani losy po odejściu ze Staromiejskiego?
Gdy zmarł pierwszy kierownik kina Kosmos, dyrektor przeniósł mnie tam. To było zupełnie inne kino, inni ludzie. Wielkie kino i wielkie filmy, bardzo komercyjne. Potem przeszłam do Domu Nauczyciela, gdzie działał Ośrodek Kultury Filmowej. I tam się okazało, że nie ma publiczności. Ale i z tym sobie poradziłam. Zaczęłam robić edukację filmową, przygotowywałam program dla szkół, nauczyciele zamawiali seanse. Później przekształciło się to w Młodzieżową Akademię Filmową, którą podpatrzyłam w Warszawie. Ściągałam też przeglądy z Filmoteki Polskiej, jakieś stare westerny, stare komedie. I widzowie przyszli. Nawet studenci, a przecież tuż obok mieli swoje kino w Chatce Żaka. Potem jeszcze prowadziłam edukację filmową w kinie ABC na Czechowie. Ja kochałam pracę w kinie. Dopiero od niedawna się tym nie zajmuję. Skończyłam w 2015 roku, już dosyć było.
Staromiejskie wspominam bardzo dobrze. To było dobre kino. Repertuar i frekwencja mówiły o tym. Dużo czasu w nim spędzałam, tak jak w każdym zresztą. Wspaniali pracownicy, mała załoga, dobra atmosfera. Szanowaliśmy pracę i widzów. Zresztą to były dobre czasy dla kin, w ogóle dla kultury. Była dofinansowana. Po mnie kierownikiem Staromiejskiego była pani Anna Kutermankiewicz. Chyba była ostatnia, potem kino zawiesili, nie wiem, z jakiego powodu.
Jak się pani podoba Teatr Stary?
Teraz to jest zupełnie inny, nowy budynek. Kolosalnie się zmieniło. Jest pięknie, naprawdę dobrze pomyślane. Najmniej się zmieniła główna sala, tam dużo zostało z dawnego wystroju. Układ jest podobny, galerie są te same.
Szatnia jest – to bardzo ważne w teatrze, w kinie też, ale my nie mieliśmy. Wtedy też by się przydała. I winda jest w Staromiejskim, coś takiego!
Rozmawiał 16 czerwca 2021 roku i zredagował Maciej Gil